Piękna historia i zasłużone 1 miejsce. Oraz wyrazy podziwu dla wytrzymałości.
Kalifornijski sen...
Winne wspomnienie z wakacji
Zamieszkałem w Stanach. Nie na zawsze. Właściwie na chwilę, by poznawać świat. Gdyby rozpocząć od genezy wyjazdu praca rozciągnęłaby się do niebotycznych rozmiarów, zresztą nie po to ta praca. Ważne co w Stanach, nie dlaczego Stany. Zamieszkałem na Zachodnim Wybrzeżu.. W okolicach San Diego w domku brata, którego widuję raz na kilka lat. Spędziwszy tam niemal cały lipiec na początku sierpnia zdecydowałem się na podróż po „pobliskich” miastach (o ile w ogóle można nazwać tak miasta położone w odległości ok. 600 km).. Minąwszy z lewej strony Miasto Aniołów postanowiłem udać się od razu do San Francisco, miasta wydawało mi się bardziej malowniczego, bardziej urokliwego i ciekawszego. Bez pudła, trafiłem w dziesiątkę. San Frascisco urzekło mnie zupełnie, przepiękne krajobrazy, magiczna atmosfera rodem z epoki dzieci słońca.. Wszystko to sprawiło, że mogłem tytułować San Francisco mianem „swojego miasta”... Będąc w San Francisco grzechem byłoby nie udać się do oddalonych 30 mil na północ Napa Valley i Sonoma Valley, królestwa winiarstwa amerykańskiego. Nie zamierzałem popełnić grzechu zaniechania. Udałem się tam skoro świt drugiego dnia w San Francisco.
Napis „Sonoma Valley” minąłem ok. godziny 9 rano. Wiedziałem, że czeka mnie długi dzień. Prawdę powiedziawszy zwiedzania jest tam na kilka, ja miałem tylko jeden i nie zamierzałem go zmarnować. Pogoda niczym nie zaskakiwała, pochmurno, acz z chwilowymi przebłyskami słońca, wietrznie, temperatura w granicach 20 st. Można by zaryzykować stwierdzenie, że to książkowa aura tamtego regionu. Byłem zachwycony, potrzebowałem autentycznej pogody, by jeszcze głębiej poczuć atmosferę tego miejsca. Ponadto takie warunki wydają się być genialne do zwiedzania.. Nie za gorąco, nie za zimno, słowem w sam raz.
Sama przejażdżka drogami Sonoma Valley napawała mnie radością. Dookoła subtelnie górzyste niezmierzone pola winorośli, a wśród nich przepiękne domki miejscowych winnic. Niektóre nowsze, większe, pachnące XXI wiekiem. Inne malutkie, drewniane, z młynem wodnym uczepionym ściany, kompletnie odrealnione przenosiły mnie do dawno minionej epoki Kennedy'ego. Raj dla oka to dla mnie za mało, potrzebowałem czegoś dla podniebienia. By uczynić zadość swoim zachciankom wybrałem piękną winnice wznoszącą się na wzgórzu, pomyślałem, że będzie to świetny początek „winnej przygody”, a jednocześnie doskonałe miejsce by zaczerpnąć informacji o dalszych planie wycieczki.
Tak skrojony krajobraz urzekł mnie bez reszty. Magicznym miejscem okazała się winnica Nicholson Ranch. Ciepłe po-witanie w progu, chwila na rozejrzenie się po wnętrzu i można było przystąpić do degustacji. Zaproponowano mi cztery wina: Chardonnay, Pinot Noir, Syrah i Merlot. Mówiąc szczerze moja pamięć pozo-tała bardziej przy krajobrazie niż degustowanych winach, niemniej nie rzutowało to istotnie na ogólne świetne wrażenie jakie wywarło na mnie Nicholson Ranch. Co najważniejsze obsługa była na tyle uprzejma, że wręczyła mi mapę wraz z zaznaczonymi miejscami godnymi odwiedzin w Sonoma Valley. Nie było czasu do stracenia, ukłoniwszy się udałem się prosto w dalszą podróż.
Mając przed sobą wręczoną w Nicholson Ranch mapę udałem się do najbliższego zaznaczonego miejsca, była to winnica Domaine Carneros, królestwo kalifornijskiego wina musującego!
Iście królewski pałac nie po-przestawał na doskonałym wrażeniu wywartym przez sam budynek. Wnętrze było nie mniej królewskie... Wyścielone mar-murami, z ogromnymi obrazami jak ten Madame de Pompadour, który wita wszystkich przybyłych gości. W północnej części znajduje się sala restauracyjno-degustacyjna, gdzie wykwalifikowany personel serwuje prawdziwą ucztę dla podniebienia. Co prawda nie dałem skusić się na lunch, który mi rekomendowano, jednak na zestaw degustacyjny wina musującego nie trzeba mnie było namawiać. Dostałem trzy kieliszki sparkling wine, o których najpierw kelnerka opowiedziała kilka słów. Pierwszym z win było Brut Cuvée. Mieszanka pinot noir i chardonnay prezentowała się okazale, zdecydowanie mój gust zgadzał się z tym winem. Jako drugie podano Brut Rosé Cuvée de la Pompadour, tworzone z 58% Pinot Nor i 42% Chardonnay. Ten różowy przedstawiciel musującego wina wydał mi się najbardziej intrygujący, zdaje się ze względu na swój kolor. Jednak okazał się bardzo delikatny... Zbyt delikatny dla mnie. Lekkie rozczarowanie Brut Rosé Cuvée de la Pompadour nadrobiło z nawiązką trzecie wino, Le Rêve Blanc de Blancs. Stuprocentowe Chardonnay (co ciekawe do niektórych roczników dodawana jest odrobina Pinot Blanc, ten z 2006 roku powstał wyłącznie z Chardonnay) było doskonale zbalansowane. Klasyka Chardonnay w pełnym blasku, po prostu wyśmienite. 92 punkty w klasyfikacji Wine Spektator mówią same za siebie. Pikanterii dodawał fakt, iż wino to jest dostępne wyłącznie w tym miejscu. Nie można go kupić w żadnym sklepie na całym świecie. Lepszej reklamy to wino nie potrzebowało, wiedziałem, że stoję przed jedyną okazją (pewnie na długi czas), by stać się właścicielem całej butelki. Cena nie była wygórowana, $36.00, nie zamierzałem zmarnować szansy.
Wyszedłem zachwycony, winnica Domaine Carneros stała się moim faworytem i wiedziałem, że trudno będzie innym miejscom konkurować z wrażeniem wyniesionym właśnie stąd. Jednak nie zamierzałem poprzestawać na zachwycie, potrzebowałem więcej wrażeń, by uznać tę wycieczkę za kompletną. Kolejnym punktem zaznaczonym na mapie była winnica Gundlach Bundschu...
Zupełnie podświadomie za-pachniało mi niemiecką myślą, cóż, moc samej nazwy jest nieobliczalna. Długa wąska droga osłonięta z obu stron niedającymi się ogarnąć wzrokiem polami wino-rośli stwarzała wrażenie jakbym uda-wał się do innego, zamkniętego świata, w którym rządzi zmysł smaku i węchu. Już z oddali wyłonił się sporych rozmiarów budynek, jak się później okazało, w którym mieszkali właściciele majątku. Piękne ogrody, a także (o dziwo!) świetnie komponujące się ogromne grafitti przedstawiające zbieraczy winogron z ogromnymi koszami na plecach nastroiło mnie zupełnie pozytywnie do kolejnej degustacji. Zmysły pracowały.
Genialnie wystrojona piwnica, w której znajdował się pokój degustacji, była pełna ludzi. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, miałem czas, by obejrzeć wszystko co znajdowało się wokół. Przepiękne akcesoria do wina, zdjęcia prezentujące historię winnicy oraz drewniane beczki z winem znajdujące się za szklanymi drzwiami umilili mi czas w oczekiwaniu na moją kolej degustacji. Niestety kobieta serwująca wino nie była w stanie poświęcić mi ani chwili uwagi prócz dolewania kolejnego wina ze względu na ilość współdegustujących. Jedyne co udało mi się dowiedzieć (a właściwie podsłuchać) o winnicy Gundlach Bundschu, to fakt, iż właśnie ona zapoczątkowała produkcję Merlot w Stanach Zjednoczonych... Zaserwowano mi cztery wina: Gewürztraminer (2009), Merlot (2007), Mountain Cuvée (2006) oraz Cabernet Sauvignon (2007). Prawdę powiedziawszy żadne mnie nie zachwyciło, ani nie zapadło w mojej pamięci na dłużej. Każde z nich nacechowane było intensywnie nutą wanilii, oznaka leżakowania w beczkach nie odpowiadała mi. Jednak ogólne wrażenie zapoczątkowane pięknymi ogrodami oraz wnętrzem piwnic pozostało zdecydowanie pozytywne. Mogłem udać się w dalszą podróż po Sonoma Valley...
Nieopodal Gundlach Bundschu znajdowała się rodzinna winnica Robledo Family Winery reklamująca się jako pierwsza, która została założona przez emigrantów meksykańskich, którzy przybyli tu by pracować w winnicach Amerykanów. Napis „Welcome in our American Dream” witał wszystkich wchodzących do pokoju degustacji. Historia rodziny Robledo zamieszczona na pierwszej stronie menú degustacyjnego istotnie brzmiała jak amerykański sen. Oto Reynaldo Robledo w roku 1968 przybył do Kaliforni i najął się jako pomoc do zbierania winogron, zarabiawszy $1.00 na godzinę po 16 latach dorobił się własnego akra ziemi, gdzie zaczął sam produkować wino. Aktualnie (stan na 2010 rok) posiadłość państwa Robledo liczy 300 akrów, na których uprawiane są wyłącznie winogrona. Na uwagę zasługuje wystrój pokoju degustacyjnego, wykończonego wyłącznie drewnem, w którym na ścianach znajdują się liczne trofea i nagrody dla win Robledo Family Winery. W centralnym miejscu sali umieszczono zdjęcie pana Robledo z Barackiem Obamą, a także oficjalne zaproszenie dla całej rodziny Robledo na prezydencki obiad wraz z załączonym menú.
Wino serwował mi osobiście pan Robledo, co prawda nie ten, który zarabiawszy $1.00 na godzinę dorobił się ogromnej winnicy, lecz jego syn. Bardzo u-przejmy, chętnie opowiadał o swojej pracy, no i oczywiście o winie... Za-mówiłem zestaw degustacyjny 6 win, 3 białych i 3 czerwonych. Pinot Gri-gio, Chardonnay, Sauvignon Blanc oraz Pinot Nor, Sarah i Cabernet Sauvignon. Skończyło się na 8 czy 9.. Może to dlatego, że tak dobrze nam się rozmawiało. Mówiąc szczerze żadne wino nie zapadło mi w pamięci na tyle, by być w stanie wspominać o nim po takim czasie. Chociaż jedna pozycja mnie urzekła, ostatnia, wino serwowane na deser... Moscato Lake Country (2006). Było naprawdę bardzo przystępne, rześkie, aromatyczne.. i, mimo że jest to wino słodkie pomyślałem, że świetnym pomysłem będzie zdobycie całej butelki na własność. Pointą spotkania niech będzie prezent jaki otrzymałem od pana Robledo, otóż wręczył mi drugą butelkę świetnego Moscato życząc mi wszystkiego co najlepsze. Być może to wszystko dlatego, że byłem pierwszym Polakiem w tym miejscu (przynajmniej on tak uważał).
Nie było czasu do stracenia, dzień płynął nieubłaganie, za następny cel upolowałem sobie Gloria Ferrer Caves & Vineyards, ogromną posiadłość na południu Sonoma Valley.
Już sam dojazd do rezydencji Gloria Ferrer wzbudzał szacunek i u-znanie. Dwukilometrowy odcinek wybrukowanej drogi otoczonej pięknymi krzewami winogron, do tego fontanny i żywopłoty, słowem raj dla oka. Gdy tylko mym oczom ukazał się dostojny budynek winnicy Gloria Ferrer spostrzegłem ogromny taras, na którym klientom błogo upływało to sierpniowe popołudnie. Gdy tylko dotarłem na miejsce postanowiłem oddać się tej błogości bez reszty. Zamówiłem Brut Rosè (2006) 92-procentowe Pinot Noir z odrobiną Chardonnay, chciałem dopełnić świetności musujących win Domaine Carneros, których kosztowałem jeszcze przed południem. Kalifornijskie słońce, które pojawiło się na niebie chwilę po południu pełną mocą atakowało rozległą posiadłość Gloria Ferrer, z czego postanowiłem skorzystać i ja. Połączenie słońca i wina musującego okazało się genialne i jednocześnie...zgubne, gdyż zasiedziałem się kompletnie. W Gloria Ferrer Caves & Vineyards spędziłem niemal dwie godziny, jednak warto było choćby kosztem innej winnicy, na którą zabraknie czasu. Zresztą... W tamtym momencie nic nie miało szans z rajem jaki zaserwowałem swojej duszy i ciału.
Jednak wszystko co dobre szybko się kończy, nie było wyjątku i tym razem. Dwie godziny upłynęły błyskawicznie. Było już zaawansowane popołudnie, a ja jeszcze nie wyjechałem z Sonoma Valley! Czasu na Napa Valley, nie pozostało wiele.. Liczyła się każda minuta. A jeżeli Napa Valley to wiadomo, że jedną winnicę zobaczyć muszę, choćby tę jedyną... Robert Mondavi to jedna ze słynniejszych nazw jakie panują w amerykańskim winiarstwie. Udałem się tam bezpośrednio.
Pozostając w zupełniej szczerości przyznam, że pierwsze wrażenie było...zwykłe, tak myślę, że to najlepsze określenie, choć kompletnie nic nie mówiące czytelnikowi. Otóż po prostu nie zachwyciłem się niczym. Pola uprawne jak pola uprawne, budynek, w którym znajdowała się sala degustacyjne także zupełnie przeciętna. Być może moje wrażenie było konsekwencją tego ile widziałem wcześniej, być może gdybym zaczął właśnie od tej winnicy zupełnie inne zdanie miałbym o niej. Niemniej wrażenie pozostaje wrażeniem.
Zestaw degustacyjny składał się z 5 win, ostatecznie skończyło się na 8, gdyż kelnerka serwująca wino bardzo upodobała sobie czas i rozmowę ze mną... Prawdę powiedziawszy zacząłem zastanawiać się dlaczego już po raz kolejny gospodarze winnic tak mnie wyróżniają i adorują. I wymyśliłem... Parafrazując tekst Bogusława Lindy z filmu Reich stwierdziłem jednoznacznie: Po winie nabieram blasku. Wracając do win, degustowałem Pinot Noir (2008) powstałe w 91% ze szczepu Carneros, Merlot (2006) (76% Merlot, 13% Cabernet Sauvignon, 5% Malbec, 3% Cabernet Franc, 3% Syrah), Cabernet Sauvignon (2007) (86% Cabernet Sauvignon 8% Merlot, 4% Cabernet Franc 1% Petite Verdot 1% Malbec), Fumè Blanc (2008) (92% Sauvignon Blanc, 8% Semillon) oraz stuprocentowe Chardonnay (2006). Najlepiej zaprezentował się Fumè Blanc, bardzo owocowy, z wyczuwalną nutą trawy cytrusowej, limonki oraz szałwii, subtelnie pikantne. Byłem pod wrażeniem tego wina. Na deser również zaserwowano mi Moscato d'Oro (2009), które jak się później okazało jest znakiem firmowym winnicy Roberta Mondaviego. Również i to wino zostało moim łupem, tym razem z Napa Valley.
W ten czas minęła godzina 18. Wybrałem się jeszcze do pięknego zamku Castello di Amorosa (Castle Winery), niestety było już za późno...
Moja przygoda z winnicami Kalifornii została brutalnie urwana przez upływ czasu, przez kończący się dzień. Przerwana przygoda zawsze pozostawia niesmak, a ja byłem cały czas nienasycony. Myślę jednak, że potrzebowałbym jeszcze wiele czasu, by zaspokoić swoje zmysły. To był koniec. A wszystko co pozostało to wspomnienia, piękne wspomnienia, które długo będą gościły w mojej pamięci... No i marzenie, marzenie, by pewnego dnia powrócić do Sonoma i Napa Valley...
Zobacz także
Komentarze
Już kiedyś wypowiadałem się na temat tego tekstu, ale nie omieszkam jeszcze raz pochylić głowy przed autorem i wyrazić swoje uznanie. Chciałoby się widzieć więcej takich tekstów. Gratuluję pierwszego miejsca.
Zazdroszczę!